moja pierwsza w zyciu podroz samolotem. wlasciwie to nie wiem czy balam sie. najbardziej to bylam ciekawa jak to jest z tym lataniem. w te wielka podroz wybralam sie z kolezanka z pracy i jej siostrzenica. siostrzenica wlada plynnie angielskim, wiec ta strona podrozy byla zabezpieczona. znajomi ciagle upominali, abym nie zapomniala wziac ze soba kremow z odpowiednimi faktorami (wysokimi) oraz przestrzegali przed wysokimi temperaturami, nawet do plus 50. rozumialam tresc ale nie mialam pojecia co to oznacza w praktyce. nastawilam sie na wiele wrazen.
nareszcie nadszedl ten oczekiwany dzien. walizka spakowana. malzonek gotowy to przetransportowania mnie na lotnisko. po drodze zabralismy kolezanke i jej siostrzenice. wreszcie na lotnisku. pare razy bylam tam, ale tylko w hali dla czekajacych na odlot lub przylot gosci. wizyta konczyla sie wypiciem kawy w kawiarni. tym razem bylam jedna z podroznych. odprawa, paszporty, stempelki, kartki do walizek i marsz w nieznane. po wszystkich przeprawach znalazlam sie juz jeden krok blizej samolotu. oczywiscie odwiedziny w sklepach i poszukiwanie naszego wyjscia. wreszcie zahuczalo, zawarczalo i megafony wolaja nas do podejscia do odpowiedniego stoiska. wreszcie siedze sobie w samolocie i serce podchodzi mi do gardla. wielkie to bardzo, masa ludzi i zamykaja sie drzwi. teraz juz nie ma odwrotu. nie zdazylam sie porozczulac nad soba. zaraz nas poinformowano co robic gdyby wydarzylo sie cos niespodziewanego w powietrzy, typ odpadlo skrzydlo, czy motory odmowily posluszenstwa). tyle informacji, ze nie zapamietalm nic. pozniej to juz jak w bajce. jedzenie, telewizja, gazetki, radio. na ekranach monitorow sledzilam nasza podroz. milo bylo, kiedy przelatywalismy nad polska. niestety nic nie moglam zobaczyc. po pierwsze to bylo zbyt wysoko, a po drugie siedzialam w srodkowym rzedzie.